marzec 2011

Hakus pokus (powieść)
© Katarzyna Leżeńska i Darek Milewski
Prószyński Media 2011

Rozdział 4

Stał w gromadzie podróżnych. W ręku ściskał uchwyt zielonej walizki z otartymi rogami. Bał się postawić ją na ziemi. Gdziekolwiek się obrócił, czuł zapach zmęczonego tłumu. Nagle, na prawo od wielkiego monitora z rozkładem odlotów, dostrzegł znajome jasnopopielate włosy kobiety, którą znał, kochał i której pożądał. Pamiętał każdy szczegół jej ciała, ale nie jej imię. Przepychała się przez tłum spoconych ludzi z kanarkami w klatkach. Czuł, że musi ją dogonić. Ruszył, taranując walizką sterty cudzych bagaży.

Nie zwracała na niego uwagi. Śpieszyła się, jakby od tego zależało jej życie. A on nie wyobrażał sobie życia bez niej i musiał jej o tym powiedzieć. Był już niemal o krok, już wyciągał rękę, by ją zatrzymać, kiedy dostrzegł w odbiciu w szybie, że nie ma na sobie nic oprócz przykrótkiego T-shirta. W tej samej chwili zobaczyli to także wszyscy ludzie kłębiący się w hali odlotów. Rozległ się rechot, początkowo niezbyt głośny, potem przybierający na sile, w końcu rozsadzający bębenki w uszach. Kobieta usłyszała go i odwróciła się, ukazując drobne piersi, a pod nimi okalający pępek, szokujący tatuaż w kształcie korony cierniowej. Była naga. Podniosła głowę i spojrzała mu w oczy. Nie wiadomo, które z nich pierwsze krzyknęło. Spomiędzy burzy jasnych włosów spoglądał na niego jego szef, Samuel...

Robert otworzył oczy. Słyszał jeszcze echo własnego krzyku.

Był poniedziałek, za oknem padał deszcz. Wiosna, ta ze słońcem w roli głównej, z zastanawiającą konsekwencją omijała Seattle.

Sen nie był nowy. Robert nawet nie próbował się zastanawiać, co oznacza. Nic, co by mogło dziwić czy szokować.

Wiedział już, że nie uda mu się zasnąć. Była piąta rano i właściwie mógłby wstać.

W drodze do łazienki włączył monitor komputera wstawionego bez zabezpieczeń w sam środek internetu. Komputer służył jako przynęta na hakerów różnej maści, do studiowania ich metod ataku. Po dwudziestu sekundach patrzenia na logi Robert już wiedział, że dziś nie wydarzyło się nic ciekawego ani nowego. Przeczyta to jeszcze wieczorem, by mieć pewność.

Jedynym źródłem światła w pokoju był monitor, który oświetlał nagie ciało Roberta jak reflektor teatralny. Jak co dzień, Robert zerknął zaniepokojony w ciemny prostokąt okna pozbawionego żaluzji czy zasłon. Chociaż, z drugiej strony, czy istniał ktoś, kto znalazłby przyjemność w podglądaniu czterdziestoletniego faceta?

Goląc się, codziennie stawał przed wyborem: najpierw lewa strona twarzy czy prawa? Starał się być nieprzewidywalny, choćby dla samego siebie, i dziś golił się z lewej na prawą, a pod nosem z prawej na lewą. Ot tak, dla zmylenia przeciwnika lub faceta z drugiej strony lustra. Radio, przyczepione do wieszaka na ręczniki dla gości, których zresztą nie miewał, sączyło wiadomości o wojnach, krachach, recesji, wyborach i strajkach.

– A może dla odmiany zdarzyło się dziś coś dobrego? – zapytał radio i tego w lustrze, z mydłem na prawym policzku.

Wszedł pod prysznic. Uwielbiał gorącą wodę. Działała na niego tak, jak na niektórych zimny tusz – dawała zastrzyk energii i nadziei. Pozwalał więc wodzie wlewać się do uszu i ust. Przez parę minut udawało mu się wtedy nie myśleć, zapominać, uciekać...

Daleko nie uciekł. Po powrocie do sypialni i trudnym wyborze pomiędzy dwoma czarnymi T-shirtami jego wzrok spoczął na stercie stojących pod oknem kartonów. Jak każdego ranka od dobrych trzech tygodni obiecał sobie, że wieczorem wyniesie je do garażu. Christine będzie je mogła stamtąd zabrać, choć, prawdę mówiąc, te rzeczy nie będą jej już potrzebne.

Toster wezwał Roberta do kuchni. Stanął przy zlewie, patrząc przez okno na panoramę Seattle po drugiej stronie jeziora. To było jedyne w domu miejsce z widokiem i może dlatego uwielbiał tu wystawać rano i wieczorem. Dziś jednak chmury wisiały nisko i nie było widać nawet jeziora, nie mówiąc już o słońcu, które powinno o tej porze wychodzić zza gór po przeciwnej stronie.

Nie musiał się nigdzie śpieszyć. W pracy miał dziś spokojny dzień; bez klientów, za to z raportem do napisania. Dopiero o czternastej świat i tętno Roberta gwałtownie przyśpieszą. Na drugą miał wyznaczoną jedną z ostatnich wizyt u mediatora. Za kilka dni czy tygodni będzie już formalnie sam. Jego małżeństwo z Christine przestanie istnieć. Dziś był dziewięćdziesiąty trzeci dzień gehenny.

Bajgiel spalony na popiół, posmarowany czymś, co przypominało ser. Oprócz tego herbata i dylemat, czy myć naczynia teraz, czy poczekać, aż zmywarka będzie pełna.

Dwie minuty później naczynia stały już ustawione na papierowym ręczniku denkami do góry. Łóżko posłane jako tako. Bielizna w koszu do prania. Jak na człowieka, który powinien być w ciężkiej depresji, Robert zachowywał się normalnie. Kilka dni temu przeraziło go spostrzeżenie, że nie jest mu wcale tak strasznie źle. Że nawet podoba mu się taka codzienna introspekcja bez słów i innego człowieka. Brakowało mu jedynie... dotyku. Powoli docierało do niego, że na dłuższą metę nie można tak żyć. Trudno w czterdziestym roku życia stać się ponownie samowystarczalnym nastolatkiem. Ale z drugiej strony – jak miałby teraz spojrzeć na inną kobietę?

Dzwonek starodawnego telefonu z tarczą, odziedziczonego po właścicielach domu, wyrwał go z zamyślenia.

– Robbie? To ja. Tak jak umawialiśmy się z adwokatką, dziś się rozliczamy i podpisujemy ugodę. Chcę się tylko upewnić, że przyniesiesz wreszcie książeczkę czekową. Myślę, że pora już zamknąć tę sprawę. Okay? – znajomy głos zabrzmiał obco.

Zawahał się przez chwilę. Nie był w stanie wymówić jej nowego imienia. Odchrząknął.

– Pamiętam. Ale dziękuję, że mi o tym przypomniałaś. To miłe... – Nie mogąc znieść napięcia, gwałtownie przerwał połączenie.

Odłożył słuchawkę i spojrzał w okno. Ruch na moście do Seattle stawał się coraz większy, a on nagle nie miał siły nigdzie iść. Zbyt wiele razy już się z tym mierzył, by nie wiedzieć, że za chwilę usiądzie i zacznie analizować po raz setny to, co się stało. I żeby wymyślał nie wiadomo ile scenariuszy wydarzeń, żaden z nich nie wyjaśni dlaczego.

Zamknął drzwi i nie oglądając się za siebie, ruszył z laptopem w plecaku na przystanek autobusowy. Przestało padać, słońce próbowało przebić się przez chmury. Ptaki na drzewach u sąsiadów zaczynały romansować wiosennie. Przynajmniej one...

Na przystanku powitał go tłum pasażerów – jakieś czterdzieści osób. Kilkanaście metrów dalej stał przegubowiec z migającymi światłami ostrzegawczymi. Robert, jak zawsze w takich chwilach, poczuł niejasną fascynację spokojem ludzi w kolejce, czekających, by zabrać się kolejnymi autobusami. Po tylu latach spędzonych w Stanach nadal zdumiewało go, że nikt nikogo nie wyzywał ani się nie wściekał. Ot, czasami autobusy się psują. Na szczęście – nieczęsto.

Stanął na końcu kolejki. Przynajmniej będzie miał czas ochłonąć. Chwila porannego ładu była już historią. Klatkę piersiową ściskała znowu obręcz stresu i coś, do czego nie mógł się za nic przyzwyczaić – wstydu.

W ciągu kwadransa nastąpił wysyp autobusów do Seattle. Kolejka znikała w oczach. Kierowca nie sprawdzał biletów, nie brał pieniędzy. Wszyscy chcieli jak najszybciej dotrzeć do pracy.

Robert siedział wpatrzony w okno. Nie miał dziś ochoty na surfowanie po internecie w telefonie. Chciał się rozpłynąć, zniknąć, być sam i jechać w nieskończoność donikąd.

On, wielki specjalista od alternatywnych scenariuszy wydarzeń, wymyślania, co się może złego stać, niczego nie zauważył. Specjalista od ryzyka i na dokładkę matematyk nie przewidział tego, co mu się przydarzyło. Teraz już za późno na rachunek prawdopodobieństwa. Stało się. Na sto procent.

Uśmiechnął się do siebie gorzko.

Matematyka! Od dawna nie miał z nią nic wspólnego. I nie tęsknił. Tak naprawdę coraz częściej łapał się na tym, że nie pamięta, dlaczego kiedyś się nią zajął. Było to już nie tyle niejasne, co nieważne.

Zamknął oczy. I znowu się uśmiechnął.

To nieprawda, że nie pamiętał. Dobrze wiedział, jak to się stało. A może raczej – co się nie stało.

Zobaczył ją – nową sąsiadkę – wychodząc do kumpla. Trzymała na ręku dziecko i mocowała się z zamkiem do drzwi. Pewnie minąłby ją bez słowa, gdyby słysząc go, nie odwróciła się gwałtownie.

– Czy mógłby mi pan pomóc? – zapytała, jednocześnie ściągając włóczkową czapkę. Proste jasne włosy opadły na futrzany kołnierz grubego palta. Robert zamarł. – Mieszkam tu od niedawna...

Urwała, jakby dopiero teraz zauważyła, że przemawia do nastoletniego szczeniaka. A on przez kilka bardzo długich sekund stał jeszcze jak słup soli, wpatrując się w najpiękniejszą kobietę, jaką kiedykolwiek widział na żywo.

Przekręcił klucz raz w lewo, raz w prawo i popchnął drzwi. Otworzyły się, a on nie miał odwagi spojrzeć jeszcze raz. Słyszał, jak dziękowała, ale był już piętro niżej, zeskakując ze schodów.

Następnego dnia poszedł do szkoły. Na trzeciej lekcji dyrektor przyprowadził do klasy nową nauczycielkę matematyki, panią Gryniak. Robert zdębiał.

Jasnowłosa od szwankującego zamka stała spokojnie, z uwagą lustrując swoją nową klasę. Jej absurdalnie brązowe spojrzenie zatrzymało się na Robercie o sekundę dłużej niż na innych, ale nikt poza nim tego nie zauważył.

Zaschło mu w gardle. Wiedział już, że ma przerąbane.

Co mógł zrobić szczeniak bezgranicznie i tragicznie zakochany w nauczycielce? Nic. Mógł sobie co najwyżej pofantazjować w oczekiwaniu na gest z jej strony, który i tak nigdy nie nastąpi. Mógł też popałętać się przy niej pod dowolnym pretekstem, pościgać ją na trasie z klasy do pokoju nauczycielskiego i odwrotnie, a od czasu do czasu zaproponować: „Może pomogę, pani profesor?”. Ale to było takie dziecinne! Mógł jednak zainteresować się matematyką. Dzięki temu miał pretekst, by podejść do niej na przerwie i zapytać o... choćby o czystą matematykę. Wyczytał o niej w encyklopedii i chciał zabłysnąć. Tym sposobem wylądował na kółku matematycznym. Razem z kilkunastoma innymi zakochanymi pętakami o nieczystych myślach.

Wszyscy zazdrościli Robertowi, że mieszka drzwi w drzwi z nauczycielką. Nie mógł, jak inni, wyobrażać sobie, że piękna i samotna czeka na niego wieczorami. Niestety. Na własne oczy widział faceta, który odprowadzał ją w sobotę wieczorem, a czasami wychodził od niej w niedzielne popołudnie. Jednego, potem drugiego...

Wodził więc za nią ciężkim spojrzeniem i marzył, by znowu poprosiła go o cokolwiek.

No i poprosiła. Wprawdzie dopiero po paru miesiącach i za pośrednictwem matki, ale mówi się trudno. Poprosiła, żeby jej naprawił radio, bo nie odbiera UKF-u. To było zaraz po tym, jak w drugiej klasie wygrał szkolne i okręgowe eliminacje olimpiady i ostatecznie zdecydował, że będzie zdawał na matematykę.

Zaszczycony, odszorowany i spowity obezwładniającym zapachem wody po goleniu Hattrick zapukał w końcu do jej drzwi.

Otworzyła mu po dłuższej chwili. Z pieluchą w ręku, w dresach szarych jak rzeczywistość, z włosami niedbale ściągniętymi gumką recepturką.

– Cześć, Robert. Nie wiedziałam, że już szósta. Zwariować można.

Dziecko ryczało. Martyna Jakubowicz, wbrew oczywistym faktom, śpiewała, że w domach z betonu nie ma wolnej miłości. W kuchni coś się przypalało.

– Pani profesor, niech pani nie robi sobie kłopotu. Zaraz zobaczę, co z radiem. Ładne mieszkanie.

Wcale nie było ładne. Właściwie bliźniaczo podobne do tego, w którym mieszkał, tylko dużo mniejsze. Ściany koloru jajeczno-mlecznego. Regał, a jakże, z kryształami. Ale obok, pod sam sufit, książki. Po polsku, angielsku, rosyjsku. Dużo rosyjskich. W rogu jedynego pokoju stało łóżeczko, a obok ryczący bachor, który właśnie zsikał się w majtki.

– Kochanie, przecież chciałaś na nocniczek – jęknęła Gryniak, ściągając dzieciakowi zasikane beżowe rajstopki. – Może jednak usiądziesz? – błagała, podsuwając nogą zbędny już plastikowy nocnik.

Ale bachor tylko wierzgnął, nie przerywając ryku. Z łazienki dobiegło dudnienie pralki Wiatka – Robert nie musiał jej widzieć, żeby rozpoznać ten upiorny odgłos. Kobieta rzuciła się, żeby powstrzymać wymarsz pralki do przedpokoju.

Na stole, pod wielkim i zakurzonym plakatem Solidarności, piętrzyła się sterta zeszytów i plik klasówek. Po raz pierwszy przyszło mu wtedy do głowy, że profesor Gryniak jest zmęczoną i zagonioną samotną matką, a nie kochanką niebiańską z jego bezwstydnych fantazji. To był szok. Pachniało proszkiem Cypisek i zasikanymi pieluchami.

W końcu dzieciak zwęszył obcego i przestał płakać. Robert zerknął w jego stronę ukradkiem, zmierzając do radia Amator Stereo stojącego na szafce pod oknem. Dziewczynka nie mogła mieć więcej niż trzy lata. Właściwie trudno było coś o niej powiedzieć, poza tym, że była ruda i miała, jak matka, oczy na pół twarzy.

Radio cierpiało na brak anteny UKF. Wypadła wtyczka. Prosta sprawa. Już po chwili w pokoju rozległ się spokojny głos Wojciecha Manna zapowiadającego płytę The King Crimson. Robert na kilka sekund zapomniał, gdzie jest, i zasłuchał się w smyczkowe pojękiwania melotronu. Nagle poczuł na ramieniu dotyk pachnącej Cypiskiem ręki. Nie odwracał się. Chciał zatrzymać ten moment, zapach i dźwięk. I strasznie chciało mu się zapalić.

Kiedy się w końcu odwrócił, starał się nie patrzeć jej w oczy. I wtedy go pocałowała. Właściwie cmoknęła w policzek, tak jak on cmokał swoje ciotki i babcię. Długo zastanawiał się potem, po co to zrobiła. Wyszło mu, że w pół drogi zmieniła zamiar. Chciała go pocałować, ale się przestraszyła. I tyle. Aż tyle.

Cypisek w powietrzu, wilgotna jeszcze ręka, bachor siedzi cicho, Karmazynowy Król, kanał lewy, kanał prawy, kanał...

– Dziękuję – powiedziała. – Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy. Napijesz się herbaty?

Prawdę mówiąc, miał ochotę na coś mocniejszego. Na przykład na dalszy ciąg i życie długie i szczęśliwe.

– Pójdę sobie.

– Ale ty nie będziesz miała takich problemów, prawda? – powiedziała z uśmiechem, biorąc dziewczynkę na ręce.

Pewnie.

Otworzył oczy. Autobus wjeżdżał w tunel. Za kilka minut jego przystanek. Wstał i zaczął przeciskać się do wyjścia. Kobieta czytająca książkę na siedzeniu przy wyjściu miała włosy jak Christine. Zacisnął zęby.

Jeszcze jedno spotkanie i Christine zniknie z jego życia. Kiedy trzy miesiące temu dowiedział się, co zamierza, omal jej nie zamordował. Teraz na myśl o niej odruchowo popadał w odrętwienie. Nie miał już siły zastanawiać się, co zrobił źle.

Był za mało męski? Za mało oddany? Zbyt mocno kontrolujący? Za mało? Powinien z nią zostać? Przekonać ją? Zabić? Palnąć sobie w łeb?

*

Za dziesięć druga Robert wyszedł z windy na dwudziestym ósmym piętrze biurowca na rogu Piątej i Pike. Biuro adwokackie mieściło się na końcu korytarza. Jeszcze raz sprawdził, czy ma przy sobie książeczkę czekową. Wszedł przez szklane drzwi, witany stłumionym odgłosem gongu. Recepcjonistka zaprowadziła go do sali konferencyjnej; był pierwszy. Usiadł przodem do drzwi, otworzył wodę mineralną i czekał. Judith, adwokatka-mediatorka, właśnie wchodziła do sali. Kiedy zobaczył ją po raz pierwszy kilka tygodni temu, jej profesjonalny uśmiech skojarzył mu się z uśmiechem przyjmującego zamówienia pracownika zakładu pogrzebowego. Rzuciła sakramentalne: „Dzień-dobry-jak-się-masz-fajnie-ja-też” i nie słuchając odpowiedzi, usiadła po drugiej stronie. Położyła na stole grubą teczkę z nadrukiem Wolny vs Taylor. Czekali. Judith zaczęła przeglądać teczkę. Robert mógł co najwyżej poprzeglądać książeczkę czekową, ale nawet nie zdążył jej wyjąć. Ciszę przerwał odgłos otwieranych drzwi.

Odwrócił głowę. Zobaczył znajome spojrzenie stalowych oczu, ale widok natychmiast przesłoniła mu szczupła kobieta o gęstych ciemnych włosach upiętych w niedbały kok.

– Umawiałem się wyłącznie z żoną – odezwał się Robert, trochę do prawniczki, a trochę w kierunku drzwi.

Drzwi zostały przymknięte i przez chwilę w pokoju słychać było tylko dochodzące zza nich stłumione odgłosy gorączkowej dyskusji.

Robert westchnął, bo napięcie nie pozwalało mu odetchnąć pełną piersią. Judith wzruszyła ramionami i dalej wpatrywała się w plik dokumentów z twarzą niewyrażającą żadnych uczuć. Podniósł się i wyszedł na korytarz.

– Gonza, poradzimy sobie sami. Naprawdę – odezwał się tak stanowczym tonem, że zdziwił się chyba bardziej niż dyskutująca para, która jak na komendę spojrzała na niego, jakby go po raz pierwszy zobaczyła.

Poprzedni rozdział
Notka o książce