marzec 2011

Hakus pokus (powieść)
© Katarzyna Leżeńska i Darek Milewski
Prószyński Media 2011

Rozdział 3

Oczywiście to nieprawda, że Beata dopiero na ścieżce rowerowej w Lincoln Park zrozumiała, że nie chce i nie może wyjść za Bena. Ale tak próbowała to przedstawić Karen parę dni później. Była jedyną osobą, z którą Beata mogła porozmawiać o tym otwarcie. Spędzały sylwestra w domu Karen, siedząc na kanapie z nogami opartymi na stoliku. Otworzyły szampana, choć do Nowego Roku pozostała jeszcze godzina. Odpuściły sobie coroczną rytualną zabawę sylwestrową ze współpracownikami i ich partnerami. Rok temu Beata była na niej z Benem. A dziś?

– Pomyślałam sobie nagle: nie, no zaraz, przepraszam, w co ja się pakuję? Jak ja to sobie wyobrażam? Ja za dziesięć lat z tym człowiekiem? Nie!

Karen patrzyła na nią z uśmiechem „a nie mówiłam”.

– Tylko mi nie mów: „A nie mówiłam”. – Beata zastygła z palcem wyciągniętym w stronę przyjaciółki.

Ta tylko wzruszyła ramionami. Nie musiała nic mówić.

– To się stało wtedy, kiedy odebrałam od drukarza zaproszenia na ślub. – Beata wpatrywała się we własne stopy. Zmarszczyła czoło i przymknęła oczy. – Po drodze do domu zaszłam do Peet’s. Pamiętam, że kupiłam latte... Duże latte. I wyszłam.

Wypiła łyk szampana. Karen czekała na dalszy ciąg.

– Przeszłam, nie wiem, może dwa skrzyżowania i wtedy zorientowałam się, że czegoś mi brakuje. Zostawiłam pudełko z zaproszeniami na ladzie w Peet’s. Myślałam, że umrę.

Biegłam jak szalona. Kasjerka była pewna, że to napad. Naprawdę. Ale nikt nie ukradł tego pieprzonego pudełka. Stało tam, gdzie je zostawiłam. Usiadłam i... Nie wiem... Pomyślałam sobie, że byłoby lepiej, gdyby ktoś je sobie wziął i napalił w kominku tą tekturą...

Beata przerwała. Przez chwilę patrzyła w telewizor z wyłączoną fonią.

Karen nalała szampana.

– I wiesz, co zrobiłam? – Beata nadal gapiła się w telewizor. – Otworzyłam karton i wyjęłam zaproszenia. Wszystkie. Wielki stos kartoników, złotych liter, kopert, na których ledwie się mieści normalny adres. I przeczytałam to, co było tam napisane. I jeszcze raz. I już wiedziałam, że mam poważny problem. Zobaczyłam nas razem, opisanych tymi złotymi literami. Ale coś było nie tak, nie wiedziałam co. Czułam to i byłam przerażona.

Karen westchnęła.

Beata wzięła ze stołu bruschettę i ugryzła mały kawałek. Długo wycierała palce papierową chusteczką.

– Frank, mój ojczym, nauczył mnie, żeby w takiej sytuacji wypisać na kartce wszystkie „za” i „przeciw” i zobaczyć, co wyjdzie.

Karen milczała.

– No to napisałam. I zgadnij, ile miałam „przeciw”?

– Pięć? – uśmiechnęła się Karen i łyknęła szampana.

– Osiemnaście, Karen. Osiemnaście. – Beata sięgnęła po swój kieliszek. – A wiesz, ile „za”?

– Pewnie trochę mniej... Niech ci będzie. Trzy – rzuciła Karen.

– Zero.

– Och, fuck...

Zamilkły. Telewizor migał przygotowaniami do powitania Nowego Roku na Times Square. Stuknęły się kieliszkami.

– Nie wydaje ci się, że to po prostu normalne wątpliwości panny młodej? – zapytała Karen, wpatrując się w przyjaciółkę.

Beata pokręciła głową. W wielkich brązowych oczach Karen zobaczyła troskę. I niepokój.

– Cały ten związek trzyma się kupy, bo to ja ciągle ustępuję i idę na kompromis. Nieważne, co ja myślę i czego chcę. Ben ma wyliczony co do dnia plan na najbliższe czterdzieści lat.

– Myślałam, że nie wiesz, czego chcesz, i właśnie to ci odpowiada – odparła Karen.

– Jak może mi odpowiadać, że Ben już rok temu wybrał nam obojgu dietę, która na sto procent doprowadzi do spłodzenia syna. Już teraz wybrał imię dla niego i szkołę rodzenia dla mnie. Właściwie nie wiem, po co, bo zaplanował też orientacyjny termin porodu, oczywiście przez cesarskie cięcie. Jak w jakimś eksperymencie eugenicznym!

Karen zerknęła na nią i parsknęła śmiechem.

– Kurwa! Jesteś w ciąży?!

– Nie! Ale Ben chce wrócić z ciężarną żoną z podróży poślubnej!

Karen tylko westchnęła.

– Pamiętasz, dlaczego się z nim rozstałam? – zapytała.

– „Bo nie lubię, jak wszystko jest na swoim miejscu” – wyrecytowały razem i się roześmiały.

Beata zapatrzyła się w ciemne okno.

To było sześć lat temu. Najpierw pocieszała Bena po rozstaniu z Karen. A potem... Potem cieszyła się, że wreszcie spotkała kogoś, z kim może normalnie porozmawiać o tym, co się dzieje z matką, z kim może i bawić się, i pracować. Zaległa w tym związku jak w hamaku, zamykając oczy i uszy na wszelkie wątpliwości i znaki, w złudnym przekonaniu, że wszystko się jakoś ułoży. I się ułożyło. Jak zawsze. Jakoś. Właściwie – tak, jak chciał Ben.

Zanim oboje dobili trzydziestki, gładko wpasował Beatę w swój perfekcyjny, logiczny i zorganizowany świat urodzonego szachisty. Ona zaś karmiła się złudzeniem, że tego właśnie potrzebowała. Uporządkowania i przewidywalności.

Bo potrzebowała. Po latach koszmaru, jakim było życie z absolutnie nieprzewidywalną matką, naprawdę potrzebowała. Ale chyba nie do tego stopnia, żeby przełożenie masła na B2 burzyło porządek świata. A tak właśnie zachowywał się Ben. Najdrobniejsze przesunięcie na jego wewnętrznej szachownicy wytrącało go z równowagi.

Jak miała spędzić życie z kimś, czyje poczucie bezpieczeństwa zależy od tego, czy pasta do zębów leży na G6?

– Ale, wiesz, on mi też pomógł – odezwała się po chwili Karen. – Uporządkowanie czasami pomaga.

– Naprawdę myślisz, że potrzebuję, nie wiem... Masła na A5 i mydła na F8?

Karen się roześmiała.

– Żeby to było takie proste! – mruknęła i wyszła do łazienki.

Beata patrzyła w migający telewizor, ale myślami była gdzie indziej.

Może Ben nie mylił się aż tak bardzo, powtarzając, że rozstała się z nim w odwecie za to, że miała rację w sprawie matki. To on upierał się jak dziecko i powtarzał jak mantrę, że jedyne, czego potrzebuje pani Winkler, to pogłębiona psychoterapia i zmiana nawyków emocjonalnych. Nie chciał mieć w rodzinie certyfikowanej wariatki.

Mimo wszystko nie poddał się bez walki. Kiedy minęło pierwsze zaskoczenie, szybko wytłumaczył sobie (i jej) decyzję Beaty tym, czym zwykle tłumaczył jej wady i dziwne zachowania. Nawykowo obwiniał o wszystko Danutę Winkler i na ogół się nie mylił. Zważywszy na to, jaki psychiczny rollercoaster fundowała swojej córce do dnia, w którym dziewczyna osiągnęła pełnoletność i wreszcie wyprowadziła się z domu, Beata i tak wyszła z tego względnie cało.

Gdyby Ben umiał spojrzeć chłodno na swój związek z Beatą, zapewne zauważyłby cechy wyćwiczone przez lata spędzone pod jednym dachem z panią Winkler. Była to perfekcyjna umiejętność odczytywania cudzych nastrojów, równie błyskawicznego dostosowywania się do nich, przede wszystkim jednak całkowita głuchota na własne emocje, rodzaj przedziwnej obojętności na to, co naprawdę czuje. Beata odkryła to podczas długiej i bolesnej terapii, ale nie potrafiła podzielić się z Benem tą nową wiedzą o sobie samej.

Danuta Winkler nie miała jednak wiele wspólnego z decyzją córki o rozstaniu z partnerem na miesiąc przed ślubem. Może tyle tylko, że doprowadzona przed oblicze prawdy Beata nie umiała spojrzeć jej w oczy tylko troszeczkę czy z ukosa. Spojrzała wprost, jak to prawdzie w oczy, i zobaczyła wszystko, czego nie chciała wiedzieć. Również to, że nie kocha Bena. Chyba nie kocha. Przyzwyczaiła się do niego, ale okazała się nie dość zdeterminowana, by wyjść za mąż z przyzwyczajenia.

Czuła, że przez następnych parę tygodni Ben miał jeszcze nadzieję, że to tylko chwilowy kryzys, załamanie, licho wie, co jeszcze. Wiadomo, jak to z babami. Ale Beata nie była histeryczką. Na pierwszy, i na drugi, rzut oka wydawała się wcieleniem zdrowego rozsądku i swego rodzaju przyziemności. Zapewne właśnie ta kombinacja pociągała Bena, bo dawała mu złudzenie przewidywalności zdarzeń i świętego spokoju.

Odbyli kilkanaście mniej lub bardziej nerwowych rozmów. Beata nie próbowała się usprawiedliwiać ani robić uników. Właściwie przeczekiwała te rozmowy, by w końcu dojść do tego, co naprawdę trzeba było omówić, jak chociażby kwestia wspólnego kredytu czy jej wkładu w remont i urządzanie ich mieszkania.

Nie spodziewała się, że to rozstanie aż tak będzie przypominać rozwód.

Z każdym dniem coraz dłużej siedziała rano w samochodzie zaparkowanym przed budynkiem, w którym oboje pracowali od trzech lat. Zajmowali się czym innym, ale stanowy ośrodek adaptacyjny dla kobiet wychodzących po odsiadkach z więzień w Dwight i Kankakee nie był aż tak wielką instytucją, by byli w stanie się omijać.

Poprzedni rozdział
Następny rozdział
Notka o książce